bar

Jak niewinny żart doprowadził do wykrycia zdrady

Według najnowszych badań opinii publicznej, Łysy jest prawdopodobnie największym babiarzem jakiego do tej pory spłodziła matka Ziemia. Żaden tam Romeo na rumaku, śpiewający serenady, na które dzisiaj nie wyrwałby nawet niepełnosprawnej emerytki z domu spokojnej starości, ani bezdomnego geja z 4-letnim celibatem, a nawet najbardziej rozchwytywany aktor porno, który zmienia laski z częstotliwością mrugnięć powiekami, w tych sprawach, nie ocierają się nawet o jego poziom. Łysy jest jak żarłacz biały, który w 100 litrach wody wyczuwa kroplę krwi swojej ofiary, jak gepard, który tylko czeka aż jakaś niewinna, samotna, nieopasła gazela, ćwicząca dupcie z Chodakowską, niepostrzeżenie odłączy się od stada i zalotnie zatrzepocze rzęsami, pełniącymi jednocześnie funkcję grzywki i koka.

Niepohamowana wręcz chuć topiła bezpieczniki w głowie Łysego i liczyło się tylko to, żeby przy pomocy kolejnej laski utkać rzeczywistość błogą siecią przyjemności. I trzeba mu przyznać, że był w tym, jebaniutki, naprawdę dobry. Szacun tym większy, bo Łysy wygląda mniej więcej jak nieudana krzyżówka Grodzkiej, Oświęcińskiego z Pitbulla i Różala z KSW, który ostatnio sprawił, że Pudzian po raz kolejny łatwo skórę sprzedał. No ogólnie rzecz biorąc i delikatnie mówiąc, Łysy nie spełnia ogólnie przyjętych za atrakcyjne, standardów urodowej estetyki w stopniu choćby minimalnym, a na tytuł Mister World ma szanse dokładnie takie, jak na tytuł profesora filozofii, czyli mniej więcej żadne. Bo szare komórki Łysego również były na ostrym debecie, a jego potencjał intelektualny można śmiało porównać z jego odpowiednikiem u niepełnosprawnej umysłowo surykatki.

bar

Adrian, bo tak ma na imię, jednak znany jest z tego, że, podobnie jak posłanka Pawłowicz, się w tańcu nie pierdoli i od razu przechodzi do rzeczy. I tu może tkwić siła jego „sukcesu”. Łysy gra typowego… wróć Łysy jest typowym fiutem, który, jeśli mu się tak podoba, rzuca kobietę w kąt, skrapiając jej oczy słoną samotnością i stawiając przed nią lustro nasączone kilkoma butelkami niedrogiego wina. A jeśli zechce to wraca do niej, całuje w czoło, czule przytula, a ona znowu nie może mu się oprzeć, mimo, że ma świadomość tego, że w każdej chwili może zostać mentalnie rzucona o ziemię i przyjąć kilka kolejnych ciosów odrzucenia.

Plan zawsze był prosty, no bo po chuj sobie życie komplikować, jak to elokwentnie, Łysy, zwykł wykładać wszystkim swoje głębokie ontologiczne przemyślenia i życiową filozofię. Może jednak liczył na ten tytuł profesora. A więc, umawiał się z kobietą, zabierał ją do ulubionej restauracji, tam kręcił swoją, niezbyt wyszukaną, bajerę bardziej opartą na prostackich, napompowanych pod korek pewnością siebie, wyrażeniach niż elokwentnym pierdolamento z wplatanymi co jakiś czas nieśmiałymi, pasującymi do kontekstu podtekstami.
„Podteksty” Łysego były bezkształtnym zlepkiem jednoznaczności przekazu, poczucia wyższości nad kobietą i wspomnianej już pewności siebie i wypowiadane były w sposób, jakby na te randki zabierał dziwki z pobliskiego burdelu, płacił im i czekał na to, co mu się najzwyczajniej w świecie należy.

I prawdopodobnie to ta, jego, wręcz, chamska pewność siebie i jednoznaczne, działające na wyobraźnię komunikaty jarały kobiety do tego stopnia, że w olbrzymiej ilości przypadków kolejnym etapem randki była sypialnia naszego osiedlowego ogiera. A poczucie niepewności i prawdopodobna perspektywa bycia zmieszaną z błotem i wyrzuconą na bruk dodatkowo sprawiały, że to Łysy był Panem i głównym aktorem relacji, a nie kobiety, jak to zwykle są do tego przyzwyczajone, co jeszcze bardziej potęgowało emocje, które nie pozwalały im
o nim zapomnieć.

I tak leciały mu lata na permanentnym zostawianiu nasienia w co drugim mieszkaniu osiedlowej „elity” produktów Adamowego żebra aż do czasu jednego telefonu, który kopnął życie Łysego tak, że to poturlało się i przebiegunowało o 180 stopni. Było wtorkowe popołudnie. Jak w każde wtorkowe popołudnie Łysy sączył zimnego Lecha w oparach dymu zjaranego jointa. Tak na prawdę, Łysy robił to w każde popołudnie.

– Halo, Adrian? – odezwał się w słuchawce zdenerwowany kobiecy głos.
– Nie Pius IX, zajęty jestem, encyklikę spisuję – w swoim olewczym stylu, charakterystycznym dla siebie ochrypłym głosem, odpowiedział Łysy.
– W ciąży jestem.
– A ja jutro jadę po odbiór Nobla z fizyki kwantowej.
– Adrian, kurwa, w ciąży jestem, słyszysz? Z Tobą, idioto jeden!

Ton Kaśki, bo tak zazwyczaj mają na imię dziewczyny, które zachodzą w ciąże z łysymi drechami, rozbujał szare komórki Łysego, które przy pomocy zaklinaczy rzeczywistości spokojnie dryfowały po oceanie błogiego relaksu.

– Jak to kurwa w ciąży? Jak to kurwa ze mną? – Łysy popisał się dwoma merytorycznymi pytaniami, które świetnie podsumowywały komunikat Kaśki.
– No tak to, właśnie zrobiłam któryś z rzędu test i nie ma wątpliwości. – nieco spokojniejszym tonem odpowiedziała Kaśka.
– Ja pierdolę – Adrian elokwentnie zebrał do kupy swoje odczucia a propos zaistniałych, totalnie zaskakujących go faktów.

Łysy i Kaśka wzięli ślub z rozsądku. Minęło kilka lat. Z biegiem czasu mogło się wydawać, że ich relacje zaczęły się zacieśniać i może nawet szczerze się pokochali. A przynajmniej tak myślała Kaśka, bo natura Łysego dała znać o sobie i zaczął spotykać się z pewną kobietą. Umówmy się, po kolacji raczej nie dyskutowali o aktualnej sytuacji ekonomicznej państwa, ani nie grali w bierki przy soku pomarańczowym. Niestety ulubiona restauracja Adriana zbankrutowała, więc konieczne było szybkie ogarnięcie jakiegoś innego klimatycznego lokalu, co nie zajęło mu dużo czasu.

W przypadku tej kobiety, jednak, Łysy miał cały czas pod górę, a jego napęd na cztery koła na niewiele się zdawał. I pewnie odpuściłby i skupił swoje żądze na innym celu, gdyby nie to, że kobieta ta masakrycznie wkręciła mu się w mózgowe zwoje i za cholerę nie chciała się wyplątać. Adrian wrócił właśnie do domu z trzeciego już z nią spotkania, na którym to dwoił się i troił, żeby w końcu sprawę posunąć do przodu, z czym, że wyraz posunąć nie jest tutaj użyty przypadkowo.

Specyficzny układ gwiazd, pełnia księżyca połączona z piątkiem 13-ego i stadem czarnych kotów błąkających się po okolicy musiały przynieść pecha. Traf chciał, że koleżanka Kaśki przypadkowo zobaczyła Łysego z nieznajomą i oczywiście z prędkością dwukrotnie większą od prędkości światła wesoła nowina zapukała do Kaśkowych uszu i poruszyła Kaśkowe struny głosowe, które jęły pracować na najwyższych obrotach szachując zwrotami, których sam Łysy po wypiciu połówki na łebka i jebnięciu się o łóżko małym palcem by się nie powstydził.

Łysy tłumaczył się gęsto, że to koleżanka z pracy, że pomógł jej koło w samochodzie wymienić i ona w ramach rewanżu go na kawę… no jednym słowem, historyjka szyta na poczekaniu, ale po tym jak Łysy obiecał zabrać Kaśkę następnego dnia do tej samej restauracji na kolację, sytuacja się ustabilizowała i wskaźniki poszły w górę.

Następnego wieczora Adrian i Kaśka siedzieli na romantycznej kolacji, podczas której robili sobie metaforyczny anal połączony z uprzejmymi uśmiechami. Po smacznym posiłku Łysy zaczepił przechodzącą kelnerkę.

– Przepraszam, czy można rachunek?
– Oczywiście, już przynoszę.

Chwilę później Łysy płacił już za kolację, a że był w dobrym humorze zostawił był nawet kelnerce niewielki napiwek na waciki.

– Och, dziękuję, w takim razie nie powiem Pana żonie, że przyszedł Pan dzisiaj z jakąś inną kobietą – zawadiacko zażartowała dziewczyna.

– Ja jestem jego żoną – warknęła Kaśka i wylała na Łysego resztki wina, które zostało w jej kieliszku, po czym ruchem posuwisto – truchtającym oddaliła się w kierunku drzwi wyjściowych.

Z tego co wiem Łysy właśnie szuka pracy, żeby spłacić alimenty, bo do tej pory pracował w firmie ojca Kaśki. Nie stać go już na restauracyjne bajery.