man looking out the window

Każda miłość musi mieć kiepski koniec

Od kilku tygodni sączę beznadziejność egzystencji, a raczej wypełniam się nią po korek całymi chaustami. Wszystko, co do tej pory było piękne, kolorowe, śmieszne, słodkie, przyjemne, wszystko, co po uszy taplało się w pozytywności, uśmiechu i radości teraz jest żadne, jałowe, bez wyrazu. Czuję się, jakby ktoś powoli, bez litości, z psychopatycznym zacięciem w oczach, kroił mnie po kawałku posolonym, tępym nożem.

Niebiański śpiew zakochanej pary słowików w akompaniamencie kukułczego tercetu, które zastępowały budzik i zapraszały nas do zanużenia się w życie, nagle zmieniły się w nieznośny pisk i wrzask bezradności, będących metaforą tego, co dzieje się gdzieś w najsubtelniejszych zakamarkach mojego serca. Serca, które znajduje się w permanentnej śpiączce w stanie ciężkim, żeby nie powiedzieć krytycznym z minimalną nadzieją na ponowny wylew lawy ciepła, zaufania i miłości. Emocjonalna zapaść i beznamiętna nicość sączą się powoli, acz jednostajnie, przypominając o sobie wraz z uderzeniem każdej kolejnej kropli. W głowie przeciąg, wywracający do góry nogami cały mozolnie budowany ład i stabilizację synaps.

Słońce wpełzające do mojego życia z wypchanym po brzegi bagażem uśmiechu, chęci do życia i, mieniących się w jego świetle, Twoich kruczo-czarnych włosach, którymi tak lubiłem się bawić, dziś jest tylko dokuczającą i oślepiającą kulą gazów, która drażni, wypełnia niepokojem i niepożądaną nadpobudliwością. Śniadania pozbawione najważniejszej przyprawy – Twojego uśmiechu, który błyszczał, mentalnie oślepiając i robiąc z mózgu niemyślącą galaretę, smakują nijako. Nie kręcisz się już po kuchni, zawadiacko zarzucając na bok przydługą grzywkę i pytając czy wcisnąć mi cytrynę do herbaty, a ja mimo to i tak, z przyzwyczajenia, nakrywam dla Ciebie do stołu. Siedzisz, brocząc przezroczystą obojętnością i bezwstydnie zatrudniając każdą komórkę nerwową mojego mózgu, który nie jest w stanie skupić się na niczym innym.

Echo Twojego uśmiechu po kolejnym moim głupim żarcie i widok tych uroczych dołeczków wyszły trzaskając drzwiami i nie mówiąc do widzenia. Bo tego widzenia już nie będzie. Przyroda, która zrzuciła już piżamę uszytą z białego puchu i oblekła się w elegancką wieczorową kreację nie imponuje mi w żaden sposób Nie zagadam o numer, nie zatańczę, wychodzę z tego balu, niech robi co chce. Zapach truskawek zmieszany z wonią świeżo ściętej trawy, który tak uwielbialiśmy, stał się moim przekleństwem, sypiąc w twarz miałkim piaskiem niemiałkich wspomnień.

Zapach Twoich włosów nie wypełnia moich nozdrzy, a język i usta na próżno próbują przypomnieć sobie smak i gładkość Twojej delikatnej skóry. Twoje ręce nie oplatają już mojej szyi i nie wtulasz się we mnie, ukrywając się przed tym, pojebanym do szpiku kości, światem. Brocząc po szyję w ruchomych piaskach otępiałej nieświadomości istnienia, próbuje znaleźć opcje „usuń” po kliknięciu we „wspomnienia” i odkurzyć paprochy zalegające gdzieś w głębi mojej duszy. Sprawdzam swoją datę ważności i uświadamiam sobie, że ta upłynęła z dniem, w którym na zawsze wyalienowałaś się z mojego świata. Świata, którego byłaś fundamentem i ostoją.

Już nigdy nie przytulę Cię na spółkę z księżycem, obserwując jak spokojnie odpływasz i dryfujesz po oceanie wyobraźni. Uwielbiałem wpatrywać się wtedy w Twoją niewinną, słodką buźkę, która co jakiś czas, podświadomie, z błogim mikrouśmiechem przytulała się do mojego ramienia. Zawsze wtedy dawałem Ci buziaka w czółko, bo przecież tak bardzo to lubiłaś. Noce upływające tempem Twojego spokojnego oddechu, od teraz są pełne chaosu, niepoukładanych w głowie puzzli i miażdżących psychikę myśli typu „a co, gdyby…”. Uśmiech wykastrowany z naturalnej szczerości, tępy wzrok pozbawiony głębi sensu istnienia i, co najważniejsze, pary oczu, w którą mogłyby się godzinami wpatrywać.

Miłość. Przytulisz delikatnie, gdy powieki nasiąkają fatalnym dniem, napiszesz „dobranoc, kocham Cię:*” ciemną nocą, oddasz kurtkę w mroźny wieczór, zwilżysz skronie w upalne popołudnie, a potem zostajesz sam na sam ze swoim lustrzanym odbiciem i 40% roztworem prozy życia. Miłość. Dobrze, dopóki jest. Bo gdy odejdzie zabiera wszystko. Zostawia pustkę, umysł niemiłosiernie opleciony wspomnieniami, które przywoływane, za każdym razem wbijają ostry nóż w lunatykujące w amoku serce. Pozostało oddychać wspomnieniem i nasłuchiwać, słabnącego z każdym dniem, echa Twoich słów. Ach, ta miłość, czasem myślę, że może lepiej, gdyby jej nie było.